Powered by Smartsupp
Skip to main content

Naftowy Czernobyl

Naftowy Czernobyl

 

To co wydarzyło się pod koniec kwietnia, kiedy Białorusini poinformowali, że rurociągiem Przyjaźń płynie zanieczyszczona chlorem mieszanka różnych gatunków ropy naftowej nie mogło nastąpić w gorszym dla Moskwy momencie

 

W rosyjskiej prasie ekonomicznej to, co się wydarzyło na przełomie kwietnia i maja nazywają naftowym Czernobylem. Chodzi oczywiście o skandal związany z zablokowaniem rurociągu Przyjaźń milionami ton ropy naftowej (wśród rosyjskich ekspertów nie ma zgodności czy mówimy o 4 mln, czy nawet 6 mln ton) zanieczyszczonej związkami chloru.

 

Gospodarka cienko przędzie

 

Teraz, kiedy już wznowiono dostawy, przychodzi czas na rachunek strat. A z pewnością będą one niemałe. Igor Sieczin, prezes Rosnieftu, rosyjskiego giganta paliwowego, występując publicznie przy okazji odbywającego się regularnie na początku czerwca Petersburskiego Forum Ekonomicznego powiedział, że jego firma tylko z tego powodu zmuszona została do zmniejszenia wydobycia o 200 tys. baryłek na dobę. Analitycy Reutersa, powołując się na oficjalne dane rosyjskiego Ministerstwa Energii informują, że w efekcie zablokowania na cały maj rurociągu, którym transportowane jest 1 proc. światowej podaży ropy naftowej, rosyjski eksport tego surowca zmniejszył się z 4,494 mln baryłek dziennie do poziomu 4,209 mln. Najbardziej ucierpiała z tego powodu firma, którą kieruje Sieczin, ale poszkodowani są też mniejsi producenci.

To co wydarzyło się pod koniec kwietnia, kiedy Białorusini poinformowali, że w rurach znajduje się zanieczyszczona mieszanka różnych gatunków ropy naftowej, znana pod handlowym brandem Urals, nie mogło nastąpić w gorszym dla Moskwy momencie. Przede wszystkim dlatego, że dane, jakie napłynęły z rosyjskiej gospodarki po pierwszym kwartale bieżącego roku okazały się gorsze niż się spodziewano. Według wstępnych raportów rosyjskiego odpowiednika GUS wzrost w pierwszym kwartale, licząc rok do roku, PKB wyniósł wątłe 0,5 proc., co oznacza znaczący spadek tego wskaźnika, bo IV kwartał ubiegłego roku zamknął się wzrostem na poziomie 2,7 proc. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że wynik ubiegłego roku jest efektem „zmiany metodologii liczenia” jak eufemistycznie określają całą operację media zbliżone do rządu, to i tak rezultaty pierwszego kwartału są gorsze od konsensusu ekonomistów. Ci byli zdania, że wzrost rosyjskiego PKB w ujęciu rocznym, po pierwszym kwartale, wyniesie 0,8 proc. W efekcie zarówno władze, jak i niezależni ekonomiści, ale również organizacje międzynarodowe zaczęły rewidować swe wcześniejsze szacunki wyników rosyjskiej gospodarki. Bank Światowy obniżył prognozę tegorocznego wzrostu z poziomu 1,5 do 1,2 proc. Aleksiej Kudrin, szef rosyjskiego odpowiednika NIK, były minister finansów i krytyk polityki ekonomicznej rządu pod koniec maja powiedział publicznie, że jego zdaniem, nie będzie to w tym roku więcej niż 1 proc.

Perspektywy kolejnych miesięcy nie są wiele lepsze. Indeks aktywności przedsiębiorstw sektora przetwórczego PMI spadł w maju do 49,8, czyli najniższej od sierpnia 2018 r. Przedsiębiorstwa donoszą o tym, że kolejny, drugi z rzędu miesiąc zmuszone są ograniczać zatrudnienie, bo popyt wewnętrzny jest bardzo słaby. Nic w tym dziwnego, skoro dochody do dyspozycji rosyjskich rodzin spadają już szósty rok z rzędu. Na dodatek mamy do czynienia z kolejnymi falami złych i bardzo złych informacji gospodarczych. W ubiegłym roku w Rosji zlikwidowano ponad dwa razy więcej firm niż ich założono a na to wszystko nakłada się pogłębiający się kryzys demograficzny. W pierwszym kwartale, liczba narodzonych dzieci była o 100 tys. niższa w stosunku do pierwszego kwartału roku 2018. Nawet obwieszczający te minorowe wieści wiceminister pracy Aleksiej Wowczenko musiał przyznać, że zasadniczą przyczyną takiego stanu rzeczy jest po prostu bieda.

 

Siedząc na „energetycznej igle”

 

W jaki sposób to wszystko powiązane jest z rosyjskim sektorem wydobycia ropy naftowej? Aby to zrozumieć, musimy nieco uwagi poświęcić opisowi rosyjskiej gospodarki, która, wbrew, powtarzanym niczym mantra od lat przez kremlowskich urzędników zapewnieniom o potrzebie zmiany jej struktury, jest uzależniona od wydobycia węglowodorów. Rosja nadal, jak mówią na Wschodzie, „siedzi na energetycznej igle”. Mało tego, sytuacja jej gospodarki w coraz większym stopniu zależy od tego, ile wydobędzie i sprzeda ropy naftowej i gazu. O ile w 2000 roku z eksportu węglowodorów pochodziło 52 proc. jej dochodów, o tyle w roku 2017 wskaźnik ten wynosi 55 proc. Jeszcze bardziej widoczne jest uzależnienie budżetu federalnego od eksportu ropy naftowej i gazu ziemnego – w 2000 roku z tego źródła pochodziło 25 proc. jego dochodów, a teraz 40 proc. Przy czym trzeba pamiętać, że wprowadzona w Rosji w 2004 roku reforma opodatkowania węglowodorów z eksportu ropy naftowej uczyniła główne źródło zasilania budżetu Federacji. Eksport gazu jest opodatkowany znacznie łagodniej, a i koszty związane z gigantycznymi inwestycjami, w postaci rozmaitych „Potoków” i „Sił Syberii”, znacząco obniżają budżetowe wpływy z tego tytułu. Złośliwcy, a może dobrze poinformowani, przekonują, że nie jest to przypadkowe, bo na dostawach i kooperacji z Gazpromem bogacą się przedsiębiorcy z najbliższego otoczenia Putina. Jak to wygląda na poziomie budżetu Federacji Rosyjskiej? Otóż w 2017 roku podatki z tytułu eksportu ropy naftowej stanowiły 15,8 proc. jego całkowitych skonsolidowanych dochodów, podczas gdy gazu ziemnego tylko 3,7 proc. W 2018 roku Rosja wyeksportowała ropę o wartości 152 mld dol. (42,4 proc. całego eksportu) a gazu jedynie za 41 mld dol. (11,6 proc.). Najnowsze informacje, jakie napływają z Gazpromu mówią, że wolumen tegorocznego eksportu koncernu może być znacząco niższy od rekordowego w roku ubiegłym (po pierwszych pięciu miesiącach spadek wynosi ponad 7 proc.). A to wszystko oznacza, że wzrost gospodarczy Rosji bezpośrednio zależny jest od eksportu ropy naftowej.

 

Straty na „jadowitym paliwie”

 

Jeszcze w maju, kiedy skutki kryzysu związanego z rurociągiem Przyjaźń nie były oczywiste, przedstawiciele rosyjskiego rządu argumentowali, że w interesie Rosji nie leży zmniejszanie wydobycia, po to aby utrzymywać wysoki poziom cen światowych. Odpowiadający za finanse minister Anton Sulianow wręcz nawoływał, aby w trakcie czerwcowego spotkania OPEC+, na którym ma zapaść decyzja w sprawie ewentualnego kontynuowania cięć wydobycia, zdecydować o podwyższeniu produkcji. Jak dowodził, z wysokich cen cieszą się głównie producenci amerykańscy, którzy lawinowo zwiększają wydobycie. Jego zdaniem, najlepszym rozwiązaniem  byłoby powtórzenie manewru, jaki Arabia Saudyjska przeprowadziła kilka lat temu doprowadzając do spadku światowych cen, po to ekonomicznie „udusić” tych, którzy inwestują w ropę z łupków. W podobnym duchu argumentował prezes Rosnieftu Sieczin mówiąc, że rynkową lukę, którą zwalniają Rosjanie ograniczając wydobycie, zapełniają zaraz producenci ze Stanów Zjednoczonych. Stanowisko to należy odczytać dość jednoznacznie – w interesie Moskwy leży wzrost wydobycia ropy, bo bez tego trudno mówić o ożywieniu wzrostu gospodarczego. Ale już po rozmowach w Petersburgu, na które przybyła liczna delegacja z bogatych w ropę krajów arabskich, Moskwa zmieniła swoje nastawienie i opowiedziała się za przedłużeniem cięć w zakresie poziomu wydobycia. A to oznacza, że sektor naftowy nie stanie się kołem zamachowym dzięki któremu rosyjska gospodarka przyspieszy.

Warto zadać pytanie o przyczyny takiej zmiany stanowiska Rosji. Trochę światła na motywy rzuca ujawniony przez rosyjskie media list prezesa Rosnieftu do rosyjskiego rządu. Pozwala on też z grubsza oszacować szkody, które poniesie rosyjska gospodarka z tytułu „jadowitej ropy z rurociągu Przyjaźń” jak całą sprawę określił białoruski prezydent Alaksandr Łukaszenka. Otóż firma, którą kieruje Sieczin już otrzymała od Białorusinów żądanie rekompensowania strat, jakie ci ponieśli, w kwocie 155 mln dol. Dodatkowo od naszego koncernu PKN Orlen Rosnieft otrzymał wezwanie, aby zapłacić 450 tys. dolarów, ale chodzi tylko o straty poniesione przez trzy kwietniowe dni, kiedy ropa nie płynęła i można się spodziewać idącego w dziesiątki milionów dolarów rachunku za maj. Przy czym Białorusini nie oszacowali jeszcze swoich strat w instalacjach rafinerii w Mozyrzu, która pierwsza zaczęła alarmować o tym, że coś złego się dzieje z surowcem w rurociągu Przyjaźń. Jeszcze w maju, Łukaszenka mówił publicznie, że roszczenia Mińska nie będą mniejsze niźli 450 mln dol. Eksperci rosyjscy poddawali tę kwotę w wątpliwość argumentując, że umowy, które zawarł z Białorusinami odpowiadający za rurociąg Transnieft nie zawierają klauzul na temat wielkości dostaw miesięcznych, a zatem do końca roku majowy brak dostaw będzie można nadrobić. Teraz widać, że Mińsk zdecydował się postawić sprawę „na ostrzu noża” i chce oddania sporu do sądu arbitrażowego. Zdaniem cytowanych przez rosyjskie media prawników ma spore szanse na ostateczny sukces. Ale Rosnieft czeka jeszcze na szacunek strat przeprowadzony przez rafinerie niemieckie, ukraińskie, słowackie i węgierskie, o polskich nie zapominając. Wygląda na to, że straty mogą iść w setki milionów dolarów. Pytanie tylko z jakiego powodu Sieczin zdecydował się na skierowanie listu z opisem całej sytuacji do rządu? Chce on, aby to rosyjskie władze gwarantowały szybką wypłatę odszkodowań, na co Transnieft nie ma wielkiej ochoty. Dlaczego? Z powodu obaw o utratę rynku i znaczący spadek marż realizowanych przez Rosnieft, który właśnie utracił reputację niezawodnego dostawcy, a to oznacza, że część odbiorców w ogóle zrezygnuje ze współpracy, a pozostali będą chcieli zdyskontować całą sytuację zawierając korzystniejsze dla siebie umowy. W efekcie straty związane z utratą rynków i marż mogą być zdecydowanie większe niźli inne szkody poczynione przez „jadowitą ropę”. Jedyną szansą ich minimalizowania jest szybkie wypłacenie rekompensat, a nie wielomiesięczne procesy w sądach arbitrażowych całej Europy. Ale już teraz gołym okiem widać, że nie ma co nastawać na poluzowanie poziomów wydobycia, skoro Rosja i tak ma problemy ze sprzedażą tego, co dziś produkuje. Trzeba zatem dbać, aby cena nie spadała poniżej poziomu uznawanego za ryzykowny, czyli 40 dolarów za baryłkę.

 

Rosja bezpieczna… w połowie

 

Z punktu widzenia rosyjskiej gospodarki cała sytuacja jest w najwyższym stopniu groźna. Nie chodzi tylko o perspektywy wzrostu gospodarczego, bo jak można było zaobserwować na Forum w Petersburgu nikt już właściwie z rosyjskich oficjeli nie wierzy w optymistyczne zapewnienia rządu, że w roku 2021 gospodarka przyspieszy, a wzrost przekroczy 3 proc. PKB. Chodzi o to, że przedstawiciele Banku Centralnego Rosji tłumią wezwania tych rosyjskich ekonomistów, którzy opowiadają się za odejściem od dotychczasowej polityki stabilizacji makroekonomicznej. Polega ona z grubsza rzecz ujmując, na tym, że podatkowe dochody, jakie rząd czerpie z eksportu węglowodorów przy cenie sprzedaży przekraczającej 40 dolarów za baryłkę, trafiają na specjalny fundusz stabilizacyjny, a nie na rynek. Zwolennicy poluzowania, czy raczej odejścia od tej polityki, a także przesunięcia w górę ceny baryłki ropy po przekroczenia której budżet przeznacza środki na fundusze rezerwowe (np. proponuje się aby było to 45 dolarów) są zdania, że takie posuniecie dałoby pobudzenie popytu wewnętrznego, lepszą koniunkturę i w rezultacie ożywienie gospodarcze. Jednak, wypowiadający się w Petersburgu Władimir Kołyczew, wiceminister finansów, powiedział, że zdaniem resortu w funduszu trzeba zgromadzić środki odpowiadające 10-12 proc. PKB i dopiero wówczas kraj bezpieczny będzie w obliczu szoków zewnętrznych, przede wszystkim trwałego spadku cen ropy naftowej na światowych rynkach do poziomu poniżej 40 dolarów za baryłkę, czy generalnie, kryzysu światowej gospodarki w następstwie rozmaitego rodzaju wojen handlowych. W czerwcu Fundusz Dobrobytu Narodowego, w którym gromadzone są rosyjskie rezerwy dysponował kwotą równą niemal 59 mld dolarów, co stanowi niecałe 7 proc. rosyjskiego PKB. A zatem trudno w najbliższym czasie spodziewać się zmian w polityce makroekonomicznej rosyjskiego rządu.

Mało tego, z punktu widzenia odporności rosyjskiej gospodarki na zewnętrzne szoki państwo jest co najwyżej „w połowie drogi”. Dlaczego to może być tak ważne? Otóż rosyjscy ekonomiści alarmują, że trzeba się liczyć ze spowolnieniem światowej gospodarki i spadkiem popytu na eksportowane przez Rosję surowce. Amerykańska gospodarka notuje już 120 kolejny miesiąc nieprzerwanego wzrostu, a średnia cyklu pobudzenia w ciągu ostatnich 40 lat wynosiła 83 miesiące, co oznacza, że teraz roztropniej byłoby spodziewać się spowolnienia a nie trwania koniunktury w nieskończoność. A jak Rosja przygotowana jest na spowolnienie? Sęk w tym, że nie jest przygotowana. Wystarczy porównać rok 2007, ostatni przed kryzysem z sytuacją roku 2019. Wówczas rezerwy rosyjskiego rządu wynosiły 3,85 bln rubli, co odpowiadało 156,9 mld dol. W 2007 roku roczne wydatki budżetu federalnego kształtowały się na poziomie 5,99 bln rubli (234,2 mld dol.). A trzeba pamiętać, że w przypadku Rosji kryzys roku 2008 oznaczał spadek PKB na poziomie 7,9 proc. A jak jest obecnie? W 2018 roku rezerwy wynosiły 4,04 bln rubli (wg obecnego kursu 58,15 mld dol.), ale wydatki budżetu federalnego są dziś trzy razy wyższe i kształtują się na poziomie 16,7 bln rubli. A zatem dzisiaj nie tylko rezerwy są na znacznie niższym poziomie, ale co gorsze międzynarodowa izolacja Rosji spowodowała, że strumień kapitału uległ odwróceniu. O ile w latach 2008-2009 przezwyciężenie kryzysu w Rosji było możliwe w sporej części dzięki napływowi kapitału zagranicznego (dodatnie saldo tych lat wyniosło 132 mld dol.), to teraz w latach 2016-2018 z Rosji odpłynęło 106,7 mld dol. Szacunki dla tego roku są jeszcze bardziej pesymistyczne, a perspektywa nowych amerykańskich sankcji nie powiększa chęci kolektywnego Zachodu do inwestowania.

A zatem Rosja nie jest przygotowana na osłabienie koniunktury w światowej gospodarce, perspektywy wzrostu są bardzo mgliste, przezwyciężenie trendu polegającego na spadku dochodów ludności wątpliwe. Jednym słowem same złe wiadomości. Może dlatego, idąc tropem historycznej analogii, rosyjscy publicyści ekonomiczni kryzys z rurociągiem Przyjaźń, nazywają „nowym rosyjskim Czernobylem”...

 

Marek Budzisz, Gazeta Bankowa

wyszukiwanie po:

Newsletter BDO

Chcesz otrzymywać najnowsze informacje o najnowszych artykułach, aktualnościach i szkoleniach?